Mistrz Eliksirów
Forum Miłośników Profesora Severusa Snape'a
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum Mistrz Eliksirów Strona Główna
->
Wśród Rozgardiaszu na Biurku
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
TAK
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz HTML w tym poście
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Gabinet Mistrza
----------------
Regulamin
Profesorski Dywanik
Fanklub
Tablica Korkowa
Sowia Poczta
Profesorski Fotel
Wśród Rozgardiaszu na Biurku
Za Szklaną Gablotą
Pomiędzy Ingrediencjami w Kredensie
Hogwart i Okolice
----------------
Biblioteka
Sala Projekcyjna
Zakazany Las
Ministerstwo Magii
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Risika Riddle
Wysłany: Wto 15:51, 20 Gru 2005
Temat postu:
Przeczytałam tłum opowiadań, ale jeszcze nie trafiłam na ff o Tomie. Fajny motyw z tym posążkiem. Nie oklepany... jeszcze:/ No ale czekam na następną część
arakai
Wysłany: Pon 23:22, 19 Gru 2005
Temat postu:
mylisz sie w ostatnim zdaniu słowo "karb" jest jak najbardziej własciwe:) poszukaj w słowniku:D
The Witch
Wysłany: Pon 11:23, 19 Gru 2005
Temat postu:
Wychwytałam jeden, znaczący i wyraźny błąd: "pokój", nie "pokuj"
Występuję też drobne i poważniejsze literków - jak np. w ostatnim zdaniu. Powinno być chyba "garb", tak sądzę... (?) Dla przejrzystości tekstu, rób spacje po myślnikach.
Podoba mi się. Bardzo swobodnie piszesz o Tomie. Nie wiem czy moglabym zrobić to samo. To bardzo trudna postać...
Motyw posążka i tych "dziwnych istot" skojarzył mi się z takim filmem, w którym grał Robin Williams, pt. "Jumanji". Może widziałaś?
W każdym razie czekam na dalszą część.
arakai
Wysłany: Nie 21:40, 18 Gru 2005
Temat postu: [Fan Fiction] Dziedzic Slytherina (1)
Hereditas- dziedzictwo
Obsydianowa promenada niknęła w gęstym mroku. Szpaler z obelisków pulsował delikatnym błękitnym światłem. Rytmiczne rozbłyski były niczym pradawny oddech lub bicie serca. I głos z samego środka nicości. Bezdźwięczna nuta, bełkot starszy niż galaktyki. Wzywający... Nakazujący... Przybądź...
Tom zerwał się z łóżka zlany zimnym potem. Znów źle spał. W śnie widział miasto mroku, o dziwnej architekturze...
Jednak teraz sen rozwiał się, chociaż pod powiekami wciąż widział go wyraźnie. Teraz był w domitorium i na jawie nie słyszał zatrważającego głosu.
Wstał. Słońce przebijało się, przez ciężkie zasłony w zielonym kolorze.
-Ostatni dzień w tym zamku.- mruknął.
W głównym holu stał Albus Dumbledore- nauczyciel transmutacji. Tom Riddle nie cierpiał tego starca, któremu jowialność niemal ciekła po nogach przez uszy...
Oczywiście, stary czarodziej, chciał każdemu absolwentowi uścisnąć dłoń. Chyba nie przeżyłby gdyby kogoś pominął.- myślał chłopak z ironią.
-Tom!- zemdliło go od radosnego tonu nauczyciela.
-Dzień dobry, profesorze- odpowiedział gładko. Spojrzał czarodziejowi w oczy i zdębiał. Jakże nie cierpiał tego taksującego wzroku. Wydawało się, ze starzec wyjął z człowieka duszę i oglądał ja sobie dowolnie z każdej strony.
-Chciałbym, żebyś bardziej na siebie uważał Tom.- głos nauczyciela przybrał twarda nutę.- Trzymaj się z dala do kłopotów, ambitny ślizgonie.
Dumbledore wyciągnął dłoń, jednak chłopak nie miał zamiaru jej uścisnąć. Uśmiechnął się drwiąco.
-Od tej pory, profesorze, ja decyduje o tym, od czego trzymać się z daleka.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z zamku.
Upłynęło wiele czasu, kiedy Tom był po raz ostatni w Little Hangleton. W jego pamięci ten dom był wspaniałym i okazałym dworem. Na podwórzu, za żelazną bramą kwitły kwiaty i drzewa.... Teraz wszystko zbutwiało, zniszczało i uległo degradacji. W budynku były pozabijane okna, dach podziurawiony, a na fasadzie rozplenił się dziki bluszcz. Cała posiadłość tonęła w kniei chwastów.
Młodzieniec pchnął ciężką bramę, a jej zawiasy zawyły w udręce..
Wtem ktoś wyłonił się z pobliskich krzaków. Dłoń chłopaka zacisnęła się na różdżce.
-Ktoś ty?- warknął Tom nieufnie.
Mężczyzna- łysiejący czterdziestolatek, zmieszał się.
-Frank Bryce.- wyszeptał. Podszedł do chłopaka kulejąc.-Kimkolwiek jesteś nie radzę ci.... Wchodzić do tego... Domu...
Mężczyzna był ciężko przestraszony. Jednak na Tomie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Wręcz przeciwnie, narodziła się w nim pogarda. Spojrzał na człowieka z wyższością.
-Kimże ty jesteś, by udzielać mi rad?
-Mieszkam tu od dawna... Ostrzegam cię przybyszu. Od pewnego czasu dom ma dzikich lokatorów...- wyszeptał z trwogą.
-Dzicy lokatorzy, powiadasz?
-Tak. To jacyś wynaturzeńcy...- wypowiadając te słowa rozejrzał się z trwoga, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz.- Jakaś straszliwa sekta, która...- zamilknął.
-Która, co?- mruknął Tom z irytacją. Cała ta historia ze starym domem jego ojca zaczęła go intrygować, jednak drażnił go niemal zabobonny strach mężczyzny.
-Oni składają ofiary z ludzi...
-Coś podobnego.- roześmiał się głośno. Nie oglądając się wszedł na teren posiadłości. Długie cienie zmierzchu zalęgły się w dzikim bluszczu i murach domu.
Wszedł na stopnie schodków, po czym przystanął w wejściu bez drzwi. Zdawało mu się, że słyszał szeptane zaklęcie. Zerknął na mężczyznę przed bramą, ale Frank Bryce zniknął tak, jakby go nigdy nie było.
Tom przekroczył próg. Ujrzał znajome, lecz zniszczone wnętrze: poprzewracane i połamane meble. Śmieci na przegniłych i spleśniałych dywanach; ściany zabrudzone czerwonymi plamami w dziwnym ułożeniu. Podobnie deski podłóg- nosiły krwawe znamię morderstwa.
Salon, który omiótł wzrokiem był pozbawiony mebli i dywanu. I tylko pod jedna ścianą stało biurko; pośrodku niego zaś, jakaś mała figurka.
Najwyraźniej owa rzeźba była przedmiotem kultu. U stóp biurka, w wypaczonej podłodze było kilka kałuż czerwonej cieczy.
Bez zastanowienia poszedł w tamta stronę. Wziął przedmiot w dłonie. Posążek był niewielki, wykonany z gliny. Rzeźba była misterna i bardzo szczegółowa. Młodzieniec był urzeczony. Nie zupełnie wiedział, co przedstawia. Postać posiadała szczątkowe, ptasie skrzydła ostrych, nie naturalnych piórach. Ciało pokryte miał łuską rogowa, albo czymś do łusek podobnym. Kształt postaci był nieco humanoidalny z dziwnie wydłużona głowa i wężami, które najwyraźniej miały imitować włosy, jak mitycznych meduz. Węże zasłaniały przednie kończyny, tak, że spod nich widać było tylko orle szpony. Na tylnych zdawał się klęczeć, czarodziej nie był pewien, skrzydła zasłaniały.
Nie mógł oderwać wzorku od znaków wyrytych na prostokątnym postumencie, do którego przytwierdzono wizerunek bóstwa. Znaki nie przypominały żadnego języka, z jakim się dotąd spotkał.
Czuł, że trzymając w rękach obraz boga popełnia wielkie świętokradztwo. Wchodzi w kompetencje kapłana, lecz nic go to nie obchodziło. Dlaczegóż to sam nie miałby być takim kapłanem? Rzecznikiem, wysłannikiem owego bóstwa na ziemi? I w jego imieniu panować nad czarodziejami i mugolami. A imię Jego byłoby tez imieniem Toma.... I nie byłoby takiego, drugiego pod gwiazdami, już on, Tom Marvolo Riddle, postarałby się o to...
Wtem dom napełnił się głosami. Cichymi, niczym szemrzący strumyk. Nie potrafił wyróżnić z nich żadnego poszczególnego słowa. Zdawały się go dotykać, omiatać, niczym wiatr. Zamknął oczy. Czuł się wspaniale. W pewnej chwili wszystko się skończyło, a głosy umilkły.
Otrząsnął się i jeszcze raz przyjrzał figurce, po czym schował do kieszeni płaszcza. Chciał już ruszyć do wyjścia, ale usłyszał gromkie dźwięki bębna. Uderzenia stawały się coraz głośniejsze i wyraźniejsze.
-Dzicy lokatorzy.- mruknął wbiegając po schodach na piętro. Ukrył się w mroku przy barierce, tak by mieć salon w zasięgu wzroku. Różdżkę- jedyną swoją broń trzymał mocno w dłoni.
Nie musiał czekać długo. Przy akompaniamencie bębnów i głośnych śpiewów wpadli do domu. Wyznawcy małego bożka byli zupełnie nadzy i zdobnie wytatuowani. Było ich około piętnastki-zarówno mężczyzn jak i kobiet. Tomowi zaparło dech w piersiach, gdy zdał sobie sprawę, z tego, że ich ciała są szpetnie zdeformowane. Zbyt krótkie ręce, karłowate sylwetki, baryłkowate, pokraczne nogi.
Skąd wzięły się te monstra w Anglii...? A może to bożek, którego czcili nadał im taka formę?
Dwie kobiety ciągnęły za sobą trzecią, która darła się w niebo głosy. Ta była inna. Normalna.
Tom chciał się jej przyjrzeć, lecz nie miał na to czasu. Oto kapłan- garbaty, pokraczny mężczyzna z wyłupiastym okiem i czerwonymi koralami na szyi, zauważył zniknięcie figurki.
Wszyscy umilkli, nawet więziona kobieta. Zaległa pełna oczekiwanie cisza. Kapłan zakręcił się niespokojnie miejscu. Zaczął wykrzykiwać krótkie słowa w zupełnie niezrozumiałym języku. Po chwili ponowna cisze rozwiały ciche i tajemnicze szepty. Podobnie jak wcześniej czarodzieja, omiotły kapłana.
Mężczyzna przykląkł, na sękatych, brzydkich nogach. Zebrał trochę kurzu z podłogi w kącie i wytarł nim jeszcze nie zaschła krew. Po czym zamknął to w dłoniach. Wymówił jakieś słowa, po czym postawił na stoliku rzeźbę. Identyczna jak ta, która skradł Tom. Riddle sięgnął do kieszeni. Jego egzemplarz wciąż tkwił na swoim miejscu. Wprawiło go to w ogromne zdziwienie. Cóż to za magia, która z kurzu i krwi pozwala robić rzeźby??? Transmutacja bez różdżki.??
Kapłan na nowo podjął swój psalm. Rozległy się dźwięki bębna, a i schwytana kobieta zaczęła się na nowo wydzierać. Teraz już nie było dla niej ratunku.
Zebrani ludzie tańczyli i zawodzili na dziwną nutę, wokół niej. Tom próbował ich zrozumieć, lecz na próżno. Szpetny mistrz ceremonii podszedł do kobiety. Ktoś podał mu nuż. Zapadła pełna napięcia cisza. Dwóch mężczyzn obezwładniło ofiarę. Sprawnie, wręcz chirurgicznie rozcięto jej szyję. Rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask.
Obserwator uśmiechnął się. Wiedział, że kobieta skowyczy z emocji, a nie z bólu. Są sposoby, by człowiek krwawił jak świnia, nie uszkodziwszy przy tym gardła i tchawicy.
Pokraki kapłan zebrał jej krew w swoje dłonie i kropił nią rzeźbę bożka. Wznowiono tańce, które stały się bardziej żywe, wręcz szaleńcze. Tom był zahipnotyzowany. Najchętniej by się do nich przyłączył... Krzyk kobiety był piękny... Rozbudzał w nim podniecenie i żądze. Pragnienie, które nie dotyczyło sfer cielesnych. To było na granicy wyobraźni i po za nią... I nie należało do niego. To pragnienie pochodziło z zewnątrz. Jednak tak na prawdę ledwo zdał sobie z tego sprawę. I wcale go to nie obchodziło. Nigdy wcześniej nie doznał czegoś podobnego. Kolory stały się takie jaskrawe. Wyraziste. A najpiękniejsza była czerwień i złoto.
Zapalono jakieś kadzidło z ziół. Jego zapach był gorzkawy, lecz cudownie mieszał się z zapachem krwi.
Tom oparł się o ścianę, zdjęty niemocą. Krzyk, wykrwawiającej się kobiety, chociaż słabnący odbijał się echem po jego czaszce. Na przemian tracił i odzyskiwał świadomość, będąc w samym środku tego szaleństwa. A świat wirował i wirował. Gasł i rozbłyskiwał.... Gasł i rozbłyskiwał... I gasł. I rozbłyskiwał.. I gasł....
Obudził się leżąc przy ścianie. Kark zupełnie mu zesztywniał, bolały go mięśnie rąk i nóg. Tom wstał z małym trudem i ze zdziwieniem stwierdził, że znajduje się w salonie. Koło biurka znów widniały świeże kałuże krwi. Natomiast mała figurka stała na blacie. Nigdzie nie było śladu po nocnych, szpetnych sabatnikach, ani po schwytanej przez nich kobiecie...
Tak właściwie to nie bardzo pamiętał, co dokładnie zdarzyło się w nocy... Wiedział tylko, że jest mu niedobrze, że źle się czuje i jest strasznie słaby. W nozdrza uderzał go zapach posoki, który spowodował wymioty.
Chwiejąc się na nogach, Tom Marvolo Riddle opuścił dom swojego ojca. Szedł nie bardzo wiedząc, dokąd zmierza. Na swojej drodze spotkał, Marianne Hartewick. Chciał prosić ją o pomoc, ale słowa uwięzły mu w gardle, a przed oczami pojawiły się białe plamki, w chwile później zemdlał.
Młody czarodziej obudził się w nieznanym sobie miejscu. W jakimś łóżku, okryty trzema kocami. Ostrożnie wytoczył się spod nich. Na łóżku znalazł swoje ubrania, różdżkę, małą sakiewkę i figurkę bożka. Zupełnie nie wiedział, gdzie jest i jak tam trafił. Ubrał się, walcząc z dezorientacją.
Wyszedł z pokoju, na wąski korytarzyk, od którego odchodziły wejścia do pokoi. Wtem z jednego pokoju wszyła kobieta. Tom spiął się w sobie i zwalczył odruch sięgnięcia po różdżkę.
-Dzień dobry.- powiedział nieśmiało. Kobieta wzdrygnęła się. Przyjrzała się nieufnie młodzieńcowi.
-Dzień dobry- odpowiedziała .- Widzę, że się pan wreszcie obudził. Lekarz był u pana dwa razy. Już myślałam, że pan z tego nie wyjdzie.
Tom zamrugał powiekami. Wzbierał w nim coraz większe zdumienie. O czym mówiła ta kobieta??? Jak się tu znalazł?? Jedyne, co pamiętał to dom jego ojca oraz nocnych, paskudnych tancerzy.
-Lekarz???- powtórzył skonfundowany.- Nie wyjdę?? Z czego???
-Pan niczego nie pamięta? Znalazłam pana na drodze. Wyszedł pan z krzaków od strony domu...-zawiesiła głos.- W każdym razie, był pan cały ochlapany krwią. Strasznie się przestraszyłam i chciałam uciekać, ale wtedy pan zemdlał. Okazało się, ze ma pan bardzo wysoką gorączkę i w ogóle. Bałam się, że pan umrze... Tak w ogóle to, co pana podkusiło, żeby pójść do tego przeklętego domu??!!!- kobieta krzyczała na zbitego z tropu chłopaka.
-Przepraszam, że sprawiłem pani kłopot.- powiedział gładko, z uśmiechem.-Prawnie dom jest moja własnością.
W jednej chwili zdał sobie sprawę, że popełnił błąd wypowiadając te słowa. Twarz kobiety stała się maską. Znów zagościła na niej nieufność, granicząca wręcz z paranoją. Mimo to, Tom postanowił brnąć w to dalej.
-Czy mogłaby pani mi powiedzieć, co właściwie dzieje się w domu mojego wuja???
-Sądzę, ze powinien pan już iść.- powiedziała tonem niemal grobowym.- Opiekowałam się panem przez tydzień i sądzę, ze nic już więcej nie mogę dla pana zrobić.
Czarodziej mierzył, ją wzrokiem przez chwilę. Po czym wyciągnął z sakiewki jedną złotą monetę i podał kobiecie.
-To powinno wystarczyć, na pokrycie kosztów opieki nade mną.
Little Hangleton opuścił następnego ranka. Wieczorem zajrzał do gospody Pod Wisielcem. Próbował się tam czegoś dowiedzieć, o dziwnym kulcie, ale ludzie natychmiastowo stawali się milczący. Patrzyli na Toma ukradkowo. Ktoś, rzucił szeptem, że to z pewnością ci koci wiary, wynaturzeńcy, zbereźnicy zabili Riddl’ów. Czarodziej był pod wrażeniem tego, jaką reakcje wywierał ten kult. Ciekawsze jednak zdawało się, cóż za nieznana choroba powaliła go na tydzień? I dlaczego tak się stało?
Przybył do posiadłości swojego ojca, bo tak na prawdę nie miał, dokąd pójść. Nigdy by się nie spodziewał czegoś podobnego. Teraz tym bardziej Little Hangleton nie było jego miejscem na ziemi.
Rankiem, kiedy wyjeżdżał pociągiem z tej małej miejscowości, widział dworek, na wzgórzu, gdzie zaległy złowieszcze cienie.
Kiedy później się nad tym zastanawiał, nie miał pojęcia jak trafił na ulice Bladego świtu? Była położona na wysokim wzgórzu, oddzielona od strony miasta wysokim murem. Ulica zdawała się być pogrążona w wiecznym mroku. Tak jakby dym z pobliskich fabryk zaległ tam i nie zamierzał dać się wypłoszyć. Możliwe, ze ciemność miała tez inne podłoże, niż chemia. Blady świt, podobnie jak Nokturn, był ulicą spaczoną przez czarną magię. Tam, każdy ciemny typ, mógł się czuć jak ryba w wodzie. Tom, z miejsca pokochał stromą, wyłożoną szarym brukiem uliczkę. Kamienice były stare, zniszczone, przechylały się na wszystkie możliwe strony, niekiedy tworząc osobliwe tunele ze złączonych dachów.
Czarodziej zakwaterował się w kamienicy na samym końcu, stojącej przy zwieńczeniu muru.
Właścicielem domu, był czarodziej nazwiskiem Sparks. A młodzieniec otrzymał pokuj na drugim piętrze- mały, ale za to bardzo wygodny.
Tom rozpakował się w przeciągu piętnastu minut. Oczywiście, figurkę postawił na honorowym miejscu, czyli na regale, naprzeciwko łóżka. Dopiero po kilku dniach zdał sobie sprawę, że to miejsce wygląda, jak osobliwy ołtarzyk. Młodzieniec, wciąż z wielką uwagą przyglądał się rzeźbie. Jego, jako dziedzica Slytherina szczególnie zaciekawiły węże okalające głowę osobliwego stwora. Węże będące jego włosami jak u prastarych Meduz, które rzekomo można było spotkać gdzieś u wybrzeży Adriatyku. Razem z myślami o wężach przypominał sobie Bazyliszka i o wydarzeniach ze szkoły. W swoich marzeniach znów stawał się potężnym Lordem Voldemortem. Staje się czarodziejem, przed którym ugnie się każde kolano. A takie nic, jak Tom Marvolo Riddle, takie zero, którym pogardzał własny ojciec przestanie istnieć.
Przed oczami chłopaka pojawiały się to nowe wizje zaszczytów i oddanych mu ludzi, którzy salutują, wiwatują. Jest dla nich kimś ważnym, kimś, kogo szanują, kogo się obawiają i kochają... Jest dla nich niczym Salazar Slytherin.
Im częściej o tym myślał, tym częściej pragnął dowiedzieć się jak najwięcej o dziwnym kulcie, który odbywa się w domu Riddl’ów.
Jednym mankamentem, który mącił spokój czarodzieja, były jego sny. Prawie w ogóle nie sypiał. Było to spowodowane jego nocnymi koszmarami. Kiedy zamykał oczy, a sen zamykał jego duszę w dziwnej czarnej pułapce- w mieście pełnym błękitnych rozbłysków. Na czarnej promenadzie, wśród budynków o niezwykłych kształtach, oblepionych czy raczej porośniętych dziwnymi jakby wodorostami.... miejsce to napełniało go niewypowiedzianą grozą. Panicznym, zwierzęcym strachem, jaki może wywołać tylko śmierć z przyczyn, których nie sposób wyjaśnić. Zawsze wtedy budził się, z krzykiem zduszonym w gardle, ciałem wstrząsał dreszcz, a wzrok padał zwykle na figurkę.
Tom miał niemal pewność, że ta nocna przypadłość jest związana z wężowym bożkiem, a z drugiej strony nie potrafił w żadne sposób tego wyjaśnić. Przecież ten paskudny koszmar nawiedzał go już w Hogwarcie.
Pewnej nocy, po zerwaniu się z tego przerażającego koszmaru, w konsternacji usiadł przed posążkiem bożka. Sam nie zdając sobie z tego sprawy, czujnie mu się przyglądał. Strach, który zagnieździł się w duszy młodzieńca, graniczył z paranoją. Natychmiast potrzebował ratunku, by cos złego nie stało się z jego psychiką...
-To Ty zsyłasz na mnie te koszmarne sny....- szeptał, a głos mu drżał.- Czego ty ode mnie chcesz??!!! Żebym oszalał?!!!
Poderwał się na równe nogi, zerwał płaszcz z oparcia łóżka i wyszedł trzaskając drzwiami.
Tom nie miał pojęcia, co właściwie się z nim dzieje. Czuł się chory. Przemykał w mroku niczym cień. Nawet nie spostrzegł, gdy wyszedł z ulicy Bladego świtu i znalazł się w centrum miasta. Jakiś instynkt kierował go wciąż w rejony opanowane przez czarodziei.
Kiedy przechodził koło sklepów widział w witrynach swoje wychudłe, blade i chore oblicze. Zapadnięte policzki i czarne oczy, które straciły blask. Ciemne włosy były tłuste i zupełnie zaniedbane. Cóż się stało z tym przystojnym ślizgonem, który podobał się dziewczynom, a którego instynktownie unikały??? Zbladł i zgasł.. A wszystko przez niezrozumiały koszmar....
Wtem jego rozmyślania przerwała sowa, która przeleciała tuż nad jego głową. Powiódł smętnym wzrokiem za nocnym ptaszyskiem.
Posłaniec wylądował na wielkim szyldzie z napisem: „Bibliofilia- niezależny departament ministerstwa magii”.
Zamrugał powiekami zaskoczony. Bibliofilia??? Księgi??? Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał?!!! Przecież z nich może dowiedzieć się czegoś o małym bożku. Te sny zupełnie pozbawiły go jasności myślenia.. Przecież jego marzenia... Jak mógł tak łatwo poddać się paranoi?
Zajrzał do środka departamentu. Wewnątrz paliło się mdłe światło świecy. Najchętniej wtargnąłby tam od razu i szukał, szukał i szukał do upadłego, jednak postanowił zaczekać do rana.
Następnego dnia, czarodziej zabrał figurkę i pospieszył do Bibliofilii. Sowa wciąż spała na bujającym się szyldzie.
Riddle stanął przed wejściem. W świetle dnia dostrzegł na witrynie starą pożółkłą kartkę z rozmazanym napisem: „Przyjmę asystenta”.
Nacisnął na klamkę i wszedł do środka. Wkroczył do olbrzymiej hali. Z pewnością przeobrażonej magicznie. Wszędzie dookoła stały wielkie regały, wypełnione księgami. Woluminy piętrzyły się w nierównych kolumnach od podłogi aż po sufit, tudzież leżały w nierównych, niedbałych stosach.
-W czym mogę pomóc?- rozległ się czyjś głos. Czarodziej rozejrzał się niepewnie. Nigdzie nie widział żywego ducha. Po chwili zza „ściany” z ksiąg wyłoniła się jakaś postać. Był to starszy, niski, przygarbiony mężczyzna. Tomowi od razu skojarzył się z modliszką. Na chudym i długim nosie, miał okulary o szkłach grubych jak dna butelek. Głowę miał prawie zupełnie łysą, twarz w zmarszczkach, a dłonie złożone zupełnie jak owy zielony owad. W dodatku ubrany był w ciemnozielony, wystrzępiony i wytarty sweter.
-W czym mogę panu służyć?- powtórzył stary mężczyzna.
Czarodziej wyciągnął z kieszeni figurkę. Opiekun bibliofilii obejrzał ją sobie ze wszystkich stron; po czym zaczął analizować znaki wyżłobione na postumencie.
-Jak sądzę szuka pan jakiś materiałów na temat tej rzeźby?
-Tak. Znajdę coś u pana?
-Cóż... Szczerz mówiąc nie mam pojęcia. W tej placówce jest taki bałagan, że nie wiem, co się tu znajduje.- oddał posążek chłopakowi.- Strasznie się pogubiłem.
-Pogubił się pan?- powtórzył Tom czując jak narasta w nim gniew.
-Bibliofilia została mi przekazana jako magazyn tego, co jest nikomu niepotrzebne, wiec nie trzeba było niczego katalogować. A ja sam nie jestem w stanie poradzić sobie z tym wszystkim.
-To proszę użyć magii- wysyczał czarodziej przez zaciśnięte zęby.
-Bardzo bym chciał, niech mi pan wierzy. Niestety jestem charłakiem.
Jego gniew zmieszała się ze zdziwieniem. Któż jest tak głupi, żeby powierzyć taki księgozbiór charłakowi??? Opadły mu ręce w bezsilnej złości. Rozejrzał się dookoła, myśląc ileż tu może być tajemnic, zawartych na kartach. I w jednej, a może więcej niż jednej są odpowiedzi na nurtujące go pytania. Jeśli nie będzie ich tutaj, to gdzie???
-Na szybie był napis, że poszukuje pan asystenta.- powiedział Tom z rezygnacją. Człowiek-modliszka uśmiechnął się chytrze.
-Owszem. Byłby pan zainteresowany?
Jak się Tom wkrótce dowiedział, jego nowy pracodawca nazywał się Edward Merrit. Dostał od niego bardzo niewdzięczne zadanie. Musiał skatalogować wpierw księgi, by potem je posegregować.
Czarodziej zmierzył wzrokiem regał, czterokrotnie większy od niego samego. Wszystkie półki wypełnione były księgami- opasłymi, oprawionymi w skórę lub drewno.
Westchnął ciężko. Zaklęciem przywołał pierwszą z nich; zapisał autora, rok wydania, zanotował stan techniczny i krotko opisał.
-Cóż za lekcja pokory, wobec literatury.- mruknął do siebie.
Zupełnie to odbiegało od jego wyobrażeń, co do tej pracy. Zamierzał zgłębiać wiedze, a nie bawić się indeksem. No i nie zamierzał tracić celu z oczu. Czyli odszukać wszelkich, możliwych informacji na temat małego bożka i jego dziwacznego kultu.
Pod koniec dnia, był totalnie znużony i zniechęcony. Wracał smętnie do swojej kamienicy.
Czarna przestrzeń zamknęła się nad jego głową. Budynki o najróżniejszych kształtach były niczym szpaler. Pokrywała je zbutwiała roślinność. Jej kolory były przedziwne. Rozbłyskiwały oktarynem- kolorem magii, ale tez barwami, których nigdy nie widział w naturze. I do tego ten rytmiczny, upiorny, trupi błękit. Niczym przypływ i odpływ. Jak oddech przedwieczny.
W jednej chwili, do tego mrocznego grobowca wdarły się dźwięki. Były delikatne i dźwięczne mimo rytmu, który był niesamowicie szybki. Muzyka idealnie dopasowała się do rytmu, rozbłysków niebieskiego światła. Instrumentem, który rodził te zawrotne i przecudne nuty były skrzypce- najszlachetniejszy z instrumentów. Jednak w tej muzyce, Tom czuł się jeszcze bardziej zagubiony i pogrążony w mieście śmierci. Droga ku nieznanym ciemnościom jeszcze bardziej przerażająca. Pochłaniała go przy szatańskiej muzyce.
Czarodziej zerwał się, jak zwykle- z sercem trzepoczącym niczym mały ptak i zlany zimnym potem grozy. Ze zdumieniem stwierdził, że muzyka nie urwała się wraz z koszmarem. Wciąż rozbrzmiewała na jawie, przytłumiona przez ściany. Wydobywała się gdzieś z górnego piętra.
Młodzieniec opadł bezwładnie na prześcieradło i wpatrywał się w sufit. Wsłuchiwał się w melodie skrzypiec, która była nieprawdopodobnie piękna i obłąkańcza za razem. Napawało go to panicznym lekiem, ale jednocześnie nie mógł oprzeć się czarowi tajemniczej muzyki, która wdarła się do jego koszmaru.
W dwa dni później dowiedział się, że wykonawcą upiornej muzyki jest Jack Hynes. Mieszkał na strychu, by nikomu nie przeszkadzać graniem.
W czarodzieju zrodziło się pragnienie poznania owego mężczyzny i posłuchania jego skrzypiec na jawie, z pełną świadomością. Zrodziła się też nadzieja, ze mężczyzna dysponuje jakąś wiedzą na nurtujący go temat. Ciekawiło go czy gość wiedział, iż jego dźwięki wkradają się do jego snu i dodają mu przerażających walorów. Rozmyślał nad tym miedzy regałami, na wpół machinalnie segregując i spisując dane o księgach.
Tom Marvolo Riddle postanowił poznać Jacka Hynesa i osobiście wypytać go o powiązania z jego snami.
Kiedy zapadał zmrok, czarodziej zaczaił się w cieniu korytarza i czekał. Towarzyszył mu wyliniały kot gospodarza, który drzemał na wyliniałym fotelu stojącym obok schodów. Młodzieniec prawie się nie poruszył przez ponad godzinę. Drgnął tylko lekko, gdy ktoś przekroczył próg kamienicy.
W mętnym świetle ukazał się mężczyzna w wytartym garniturze, trzymał futerał w jednej ręce.
Tom cicho stanął na drodze ku schodom.
-Dobry wieczór.- powiedział gładko. Muzyk zastygł w bezruchu. Na jego twarzy widniał strach. Jednak kiedy przyjrzał się chłopakowi, zmarszczki na czole wygładziły się.
-Pan Hynes?- zagadnął Tom.
-Tak, to ja. –odparł muzyk.- Z kim mam przyjemność?
-Nazywam się Tom Riddle.
Nagle skrzypek wyprostował się i zrobił krok do tyłu. Futerał przyciągnął do piersi. Tom zamrugał powiekami zdziwiony.
-Czego pan ode mnie chce panie Riddle?- powiedział chłodno.
-Chce posłuchać pańskiej muzyki.
Pokój na poddaszu był malutki. Posiadał tylko jedno okno, które w dodatku było szczelnie zasłonięte ciężkimi storami. Cała podłoga, stół i łóżko zasłane były papierem nutowym.
Hynes zapalił świece za pomocą różdżki i wskazał tomowi krzesło. Z futerału wydobył instrument.
Skrzypce były piękne. Hynes przyłożył je do ramienia i przez chwilę pieścił gryf opuszkami palców. W drugiej ręce ściskał smyczek. Położył go na strunach; po kilku uderzeniach serca wydobył się przeciągły dźwięk. Struny rozdzwoniły się melodią. Była jednak inna od tej, której czarodziej słyszał na jawie i we śnie. Owszem był piękna, ale nie dorównywała czarem tamtej. Obydwaj pogrążyli się w muzyce, a czas i przestrzeń przestały mieć znaczenie.
Kiedy Jack Hynes skończył, spojrzał z trwogą na okno. Riddle powiódł za nim spojrzeniem, lecz nie dostrzegł niczego niepokojącego.
-To nie było to czego chciałem posłuchać.- zwrócił mu wagę młody czarodziej.-Co innego wygrywa pan po nocach.
-Owszem to nie to. Tamtego grać...- nie dokończył. Obrzucił okno ukradkowym, przerażonym spojrzeniem. Tomowi wydało się to niedorzeczne. Czego obawiał się ten człowiek. Byli wysoko nad ziemią. Z tego ona mógł jedynie rozciągać się widok na nocny Londyn.
-Czy coś nie tak? Dlaczego pan tak pilnuje tego okna?- dopytywał się chłopak. Mężczyzna nie odpowiedział. Mocniej ścisnął skrzypce.
-Czego pan się obawia? Jesteśmy na poddaszu. Za oknem mogą być najwyżej ptaki.
Tom wstał i podszedł do okna. Chciał już rozsunąć story, gdy skrzypce wydały z siebie wysoki, paraliżujący ton. Zaskoczony spojrzał na Hynesa.
-Nie rób tego Tomie Riddle.- słowa te były zabawione groźbą.
-A to niby, dlaczego? Przecież to zwykłe okno.- wycedził przez zęby.
-Jeszcze możesz uniknąć swojego losu.- Hynes przemówił grobowym szeptem.-Jeszcze go nie przypieczętowałeś. Ostrzegam cię! Trzymaj się z daleka od bożka o wężowej głowie i mojej muzyki. Wtedy nie spotka cię żadna krzywda.
-Jak śmiesz!!!- syknął- Sam mogę decydować o moim losie! Jestem dziedzicem Salazara Slytherina.
Niemal wypluł te słowa. Już chciał zerwać zasłony, gdy nagle usłyszał:
-Expeliarmus!!!!
Zaklęcie cisnęło chłopakiem o ścianę nad łóżkiem; po czym opadł na materac.
Jack Hynes wyrzucił młodzieńca za drzwi. Jak on śmiał??? Jego? Toma Marvolo Riddle, dziedzica Slytherinu....?
Wpadł do swojego pokoju. Był wściekły niczym byk. Chciał niszczyć i ciskać zaklęciami na oślep we wszystko, co się rusza. Jednak, tak na prawdę był... bezsilny. Za jakiś czas tacy ludzie jak Jack Hynes będą klękać przed jego obliczem, a na dźwięk jego imienia, będzie wprawiał ich w podziw i przerażenie. Lord Voldemort- Czarodziej, który dokonał rzeczy wielkich i strasznych, który ma świat u swoich stóp...
Wtem rozległa się muzyka. To były te same magiczne dźwięki, których nawykł słuchać. Ta sama melodia, która potrafił zanucić. Cała złość jakby opuściła jego ciało. Opadł na łóżko i słuchał.... Aż zasnął...
Przez dwa tygodnie mijał się z Hynesem w drzwiach, albo na korytarzu. Ale nie zamieniali ze sobą choćby słowa. Od incydentu w pokoju na poddaszu, muzyk zmienił się. Tak jakby się postarzał. Włosy mu posiwiał, rysy twarzy wyostrzyły. W oczach pojawiła się szaleńcza zawieja. Zmieniła się tez muzyka. Stała się agresywna, bardziej ekspresyjna i jeszcze bardziej demoniczna. Prawie co noc, gdy Tom budził się ze swego snu, zmęczony jakby wcale nie spał, zakradał się na schody do pokoju na poddaszu i słuchał. W dzień, między regałami rozmyślał nad słowami skrzypka.
„Jeszcze możesz uniknąć swojego losu”... „Trzymaj się z daleka od bożka o wężowej głowie i mojej muzyki. Wtedy nie spotka cię żadna krzywda.”
Jednak jak miał tego dokonać? Wyciąć sobie powieki, by nie zasypiać i nie powracać do miasta śmierci??? Bardzo by tego chciał. A bożek był wciąż przy nim. Teraz już bezwiednie patrzył na niego, albo przyglądał się figurce po przebudzeniu, przed zaśnięciem i po powrocie do swojego pokoju.
W wielką złość wprawiało go to, że mężczyzna nic mu nie powiedział, niczego nie wytłumaczył. A księgi wciąż nie dawały mu odpowiedz. Nie trafił jeszcze na taką, w której znalazłby wyjaśnienia.
Którejś nocy, Tom znów zakradł się na schody. Słuchał dźwięków, które jeżyły mu włosy na karku. Miał poczucie całkowitego odrealnienia. „Spalania się” w muzyce skrzypiec. Unoszenia się i opadania, w szalonym, demonicznym tańcu, odbywającym się gdzieś, po za granicami wyobraźni.
Jednak, w jednej, nagłej chwili muzyka urwała się dramatycznie. Głośny łomot załamał ciszę.
Zdezorientowany i zaniepokojony czarodziej podbiegł do drzwi i zaczął w nie walić.
-Hynes!!! Proszę natychmiast otworzyć!!!!
Nie doczekawszy się odpowiedzi, użył zaklęcia i wpadł do środka. Muzyk leżał na podłodze, pozbawiony przytomności. Skrzypce roztrzaskały się w drzazgi.
W Tomie wezbrała jakaś nagła trwoga. Nieokreślony strach. Niepewnie rozejrzał się po pokoju. Natrafił na okno. Wiatr stukał okiennicami o szyby i poruszał storami. Zdawało mu się, że dostrzega za tam jakiś kształt. Uczucie paniki prawie odebrało mu oddech. Mimo to powolnymi krokami podszedł do okna. Jednym ruchem zerwał zasłony, lecz nie ujrzał panoramy Londynu skapanego w świetle nocnych latarni.
Spowił go ciemność. Na jedno uderzenie serca myślał, że nie żyje. Wtem ciemność rozświetlił upiorny, trupi błękit.
Zdał sobie sprawę, że stoi na promenadzie ze snu. A dookoła ma budynki, których nie mógł postawić żadne człowiek. Zaschło mu w ustach. Wydobył różdżkę.
I nagle rozbrzmiały słodkie dźwięki skrzypiec. Z mroku przed nim wyłoniła się postać. Jack Hynes grał zapamiętale na swoim instrumencie. To jednak nie był ten sam człowiek. Muzyk był trupio blady, wręcz przeźroczysty. Oczy.. stały się puste... jak u martwej ryby.. Tęczówki zmieniły kolor na złoty...
Czarodziej był przerażony. Chciał uciec, lecz nie mógł. Ogarnęła go straszna niemoc.
W jednej chwili Hynes przestał grać. Spojrzał na Toma- w sam głąb jego duszy i przemówił w mowie węży:
Przybądź.......
Chłopak wrzasnął ze strachu. Oblicze muzyka zaczęło się rozsypywać w błękitny proch. Był to widok tak potworny, że serce Riddla przestało na chwilę bić.
W akcie skrajnego przerażenia odwrócił się i zaczął biec. Biec przed siebie, byle dalej i dalej.. Od strasznego monstrum, które kiedyś było czarodziejem. Od tego paskudnego miejsca, które chciało go pochłonąć. Nagle się potknął i zarył po twardej ziemi. A kiedy podniósł wzrok, znów był w pokoju na poddaszu. Stał nad szczątkami skrzypiec i kupką niebieskiego popiołu.
Zdezorientowany i wciąż przerażony, wybiegł z pokoju, budynku, ulicy Bladego świtu.
Dobiegł do swojej biblioteki. Otworzył drzwi i wpadł do środka. Przebiegł między regałami i ukrył się w najciemniejszym kącie. Twarz ukrył w dłoniach. Uczucie paniki długo nie chciało go opuścić. Wciąż przed oczami miał twarz skrzypka rozsypująca się w proch. I te słowa w języku węży... „Przybądź”...
Doczekał tak rana, uspokajając się stopniowo.
O świcie zjawił się człowiek-modliszka. Bardzo się zdziwił na widok bladego jak papier chłopaka.
-Co ty tu robisz???
Ten wstał i otrzepał swoje szaty. Pracodawca poprowadził go na pobliski fotel, a w dłoń wcisnął mała piersiówkę. Chłopak zachłysnął się alkoholem, ale od raz poczuł się lepiej.
Merrit pozwolił mu odpocząć kilka godzin. Tom nie ruszył się z fotela. Właściwie w ogóle się nie poruszył. Był w stanie totalnego otępienia do momentu, aż staruszek nie wcisnął mu w dłoń kartonika.
-Ktoś chce żebyś udał się pod ten adres.
-Kto?
-Nie wiem.- odpowiedział człowiek-modliszka. Tom wiedział, ze mówi prawdę, otrząsnął się i wstał. Wciąż był w stanie szoku.
-Odpowiedzi się przydadzą- syknął w języku węży do samego siebie.
Wyszedł na ulicę. Spojrzał na karteczkę z adresem. Chciał najpierw wrócić do swojego domu. Może to wszystko to był tylko sen. Miał taka nadzieje. Ruszył z miejsca.
Po godzinie marszu zdał sobie sprawę, ze nijak nie może trafić na ulice Bladego świtu. Zaniepokoiło go to, jeszcze bardziej niż nocne wydarzenia. Jednak , to iż błądzi zrzucił na karb szoku.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin